Przyszło nam żyć w czasach, w których gazety oraz stacje radiowe i telewizyjne przestały być hegemonem podejmującym decyzje dotyczące tego, jakie informacje są ważne i wartościowe, by przekazać je odbiorcom. Dzisiaj królują media społecznościowe, a właściwie ich użytkownicy, którzy są w centrum wydarzeń, ponieważ jest ich zdecydowanie więcej niż dziennikarzy, a więc i prawdopodobieństwo, że coś interesującego do przekazania za pomocą serwisów społecznościowych wydarzy się w miejscu ich pobytu, jest bardzo duże. To my — użytkownicy social mediów coraz częściej decydujemy o ważności informacji.
Internet wolny i nieskażony to utopia
Do niedawna królowało przekonanie, że przyszło nam żyć we wspaniałej erze, w której rozkwita obiektywizm przekazu niezmącony postprodukcją, polityką wewnątrzredakcyjną i lobbingiem grup bądź osób, którym relacjonowane wydarzenia mogłyby zaszkodzić. Istotnie tak jest, ale każda rewolucja ma zarówno bohaterów, jak i antybohaterów. Podobnie było z rozkwitem przemysłu w XIX wieku spowodowanym zmianą podejścia do produkcji poprzez wykorzystanie maszyn parowych, nierzadko obsługiwanych przez dzieci zmuszane do pracy ponad swoje siły w warunkach niejednokrotnie uwłaczających godności człowieka. Jasne i ciemne strony miał także rozwój komputeryzacji i internetu, które umożliwiają tworzenie wirusów uprzykrzających życie użytkownikom, a także stwarzają nieznaną wcześniej możliwość wykradania wrażliwych danych milionów użytkowników sieci. Nie inaczej jest w przypadku rewolucji informacyjnej, która zachodzi na naszych oczach.
To właśnie media społecznościowe doprowadziły do tego, że każdy może wykreować bądź zrelacjonować wydarzenia w czasie rzeczywistym, których odbiorcami mogą być ludzie na całym świecie. To dała nam era globalizacji powodując skrajne zmarginalizowanie bariery odległości dzielącej ludzi mieszkających na różnych kontynentach, w odmiennych strefach czasowych.
Niestety, jak to niejednokrotnie miało miejsce w przeszłości, także dzisiaj wynalazki stworzone do tego, by zmieniać świat na lepsze, wpadają także w ręce osób chcących wykorzystać je do mniej szczytnych celów. Mam na myśli “fake newsy”, a więc zmyślone wiadomości, które w rękach osób działających chociażby na zlecenie polityków (lub w ich własnych), mogą stać się wymarzonym narzędziem propagandy.
Odgórne zasady nie pomogą
Rozpowszechnianie nieprawdziwych wiadomości czy to w internecie, czy w pozostałych mediach, może być opłakane w skutkach, jeśli nie nauczymy się przeciwdziałać temu zjawisku.
W ostatnich dniach zagraniczna prasa rozpisywała się na temat rządów m.in. Czech i Niemiec, które planują rozpocząć walkę z “fake newsami”. W podobnym tonie wypowiadał się niedawno Mark Zuckerberg, twórca Facebooka.
Zwalczanie nieprawdziwych informacji oczywiście jest ważne i potrzebne, ale to element końcowy całej układanki. Wcześniej powinny być rozsiane zupełnie inne rodzaje obrony przed rozpowszechnianiem tego typu treści. Pamiętajmy, że zmyślone newsy nie wzięły się znikąd. Ktoś jest stworzył i opublikował. To znalezienie sposobu na zniechęcenie twórców, a nie weryfikowanie prawdziwości rozsianych przez nich komunikatów powinno spędzać sen z powiek osób, chcących walczyć z kłamstwami w sieci i w tradycyjnych mediach.
Nie powinniśmy doprowadzić do sytuacji, w której uznamy, że “fake newsy” to “wina systemu”, a więc chociażby komputeryzacji bądź internetu. Jakie prawo ma bowiem realny wpływ na wyegzekwowanie sprawiedliwości od algorytmów czy urządzeń elektronicznych, które w tym przypadku można określić mianem “systemu” właśnie?
Dość sceptycznie podchodzę do pomysłu, by za weryfikację zmyślonych treści zabrały się tylko specjalne algorytmy bądź rządowe komórki utworzone specjalnie do tego celu. Oczywiście może to być silny sygnał dla twórców “fake newsów”, że nie mogą czuć się całkowicie bezpieczni, ale śmiem wątpić, by było to rozwiązanie umożliwiające całkowite wyeliminowanie problemu, który coraz mocniej nęka internautów.
Działać muszą wszyscy
Rozwiązywanie tak złożonego społecznie problemu musi odbywać się wielopłaszczyznowo. Potrzebny jest przede wszystkim zdrowy rozsądek. Stoimy przed wyzwaniem weryfikowania informacji. Choć może to brzmieć banalnie — nie powinniśmy wierzyć w przekaz, który do nas dociera, bez uprzedniego potwierdzenia jego prawdziwości w innym źródle, a najlepiej w kilku. To żmudne zadanie, ale bardzo ważne dla grup społecznych chcących uchodzić za świadomie korzystające z internetu i dostępnych w nim narzędzi.
Musimy mieć zawsze z tyłu głowy informację, że za każdą wykreowaną treścią stoi człowiek. Za każdym newsem i “fake newsem” stoi człowiek. Nie musi się podpisać pod wytworzonym przez siebie komunikatem, ale nie zmieni to faktu, że odpowiedzialność za rozpowszechnianie kłamstw bierze na siebie ich twórca. Jeśli chcemy skutecznie walczyć z fałszywymi przekazami medialnymi — niezależnie od tego, o którym medium mówimy — powinniśmy za każdą wiadomością widzieć człowieka i dociekać, kim jest.
Przyszło mi właśnie na myśl coś w rodzaju internetowej policji obywatelskiej w postaci oddolnego ruchu, do którego mógłby należeć każdy (bez zobowiązań i jakichkolwiek dróg formalnych), chcący zaangażować się w przeciwdziałanie rozpowszechnianiu nieprawdziwych treści. Może warto publikować (oczywiście z poszanowaniem obowiązującego prawa) informacje o ludziach bądź instytucjach, które za tworzeniem takich treści stoją? Trzeba jednak uważać, bo to niebezpieczna gra, w której można skrzywdzić niewinne osoby, jeśli okaże się, że sami padniemy ofiarą nieprawdziwej informacji o autorze “fake newsa”.