
Statystyki naszej aktywności w mediach społecznościowych potrafią rzucić na kolana, a internet ciągle rośnie i nikt o zdrowych zmysłach nie jest w stanie trafnie przewidzieć, kiedy się zatrzyma. O ile w ogóle.
W ciągu sekundy użytkownicy Twittera publikują ok. 7,5 tys. tweetów (niemal pół miliona na minutę). Bardzo zbliżonymi wyliczeniami może pochwalić się Facebook. Tymczasem na Instagramie pojawia się w ciągu 60 sekund ok. 45 tys. zdjęć.
Tak. Świat pędzi, jak szalony w każdej z dziedzin życia stworzonych przez człowieka. Jak zaczarowani gonimy za nim naiwnie wierząc, że jeszcze krok i będzie nasz. Guzik prawda. Tempo życia, które narzuciła sobie współczesna cywilizacja jest nieporównywalne z niczym, co miało miejsce w poprzednich wiekach i człowiek nie jest w stanie nadążyć choćby za 5 procentami tego, co w danej chwili dzieje się na Ziemi.
Ma to swoje dobre i złe strony. Pozytywy są takie, że w ciągu naszego życia doświadczamy nieporównywalnie więcej rzeczy i zdarzeń niż nasi przodkowie. Negatywne – to chociażby choroby cywilizacyjne, na które coraz częściej zapadamy. Pęd życia nie oszczędza również dziennikarstwa, zmagającego się z rosnącą prędkością przepływu informacji. To właśnie jeden z czynników, przez który stało się pobieżne. Brakuje czasu, żeby dostatecznie zagłębić się w relacjonowany temat. My – dziennikarze próbujemy zamknąć wydarzenia w pigułce łudząc się, że jesteśmy w stanie w kilku zdaniach przedstawić meritum sprawy. Nie jesteśmy. A przynajmniej nie zawsze.
Newsy z automatu
Do świata mediów coraz śmielej wkraczają roboty, które wyręczają ludzi w prostych zadaniach, jak przygotowywanie krótkich i schematycznych wiadomości. W 2014 roku, kiedy w Kalifornii doszło do trzęsienia ziemi o sile 3,7 w skali Richtera — Los Angeles Times wykorzystał algorytm o nazwie “Quakerbot”, który pobrał informację udostępnioną przez U.S. Geological Survey i po prostym przeredagowaniu wrzucił w przygotowany szablon, co od momentu pozyskania informacji, do chwili jej opublikowania, zajęło ok. pięciu minut. Takiego tempa człowiek nie byłby sobie w stanie narzucić, a przecież o szybkość przekazu informacji chodzi w realiach mainstreamowych mediów.
Galopujący przekaz i nadawanie na żywo 24 godziny na dobę dorobił się grupy przeciwników, którzy powiedzieli “dość” i popłynęli pod prąd. Jedną z takich osób jest Rob Orchard z The Slow Journalism Company wydającej kwartalnik “Delayed Gratification”. Autorzy pisma wskazują, że jest to pierwszy na świecie magazyn wydawany w konwencji “slow journalismu”. Na oficjalnej stronie internetowej pisma czytamy:
“Delayed Gratification” is the world’s first Slow Journalism magazine. It’s a beautiful printed quarterly publication which revisits the events of the previous three months to see what happened after the dust settled and the news agenda moved on. It is proud to be ‘Last to Breaking News’.
“Delayed Gratification” is the world’s first Slow Journalism magazine. It’s a beautiful printed quarterly publication which revisits the events of the previous three months to see what happened after the dust settled and the news agenda moved on. It is proud to be ‘Last to Breaking News’.
Zwolnij
“Slow”, a więc zwolnienie/spowolnienie staje się coraz modniejsze. Przemija trend wielozadaniowości, a ludzie zmęczeni codzienną gonitwą, coraz częściej starają się zwracać uwagę na swój tryb życia. Były już więc slow life, slow food, slow fashion, slow travel, slow garden i slow design. Przyszedł więc czas na slow journalism. Moda na “powolność” sięga roku 1986 i jest związana z protestem Carla Petriniego, włoskiego architekta, który sprzeciwił się budowie restauracji McDonald’s w bliskim sąsiedztwie Hiszpańskich Schodów w Rzymie. Jest twórcą organizacji non-profit „Slow Food” zajmującą się m.in. ochroną oraz wspieraniem regionalnych producentów żywności.
W opozycji do pędu życia i globalizacji stanął też Norweg Geir Berthelsen, który w 1999 roku założył Światowy Instytut Powolności (ang. The World Institute of Slowness) przeciwstawiający się bezrefleksyjnej gonitwie i uniformizacji otaczającego świata.
Określenie slow journalism, a więc powolne dziennikarstwo pojawiło się po raz pierwszy w lutym 2007 roku w artykule opublikowanym w brytyjskim magazynie “Prospect” traktującym m.in. o polityce i kulturze. Jego autorka Susan Greenberg, która wykłada na University of Roehampton, napisała wówczas, że w świecie codziennego bardzo szybkiego przepływu wiadomości, czas staje się towarem luksusowym i trudno dostępnym. Wyjaśniła, że zdobywanie informacji, zgłębienie tematu i próba jego zrozumienia — wymagają czasu. Aby nazwać formę dziennikarstwa, którego twórcy nie spieszą się poznając opisywane zagadnienie, posłużyła się wspomnianą wyżej koncepcją “slow food” polegającą na delektowaniu się potrawami i zgłębianiu ich wyjątkowych smaków, a nie pospiesznym i bezmyślnym połykaniu kolejnych kęsów.

Powyższe strony oddają ducha “powolnego dziennikarstwa”. Każda z nich przedstawia przemyślaną koncepcję artykułów, wzbogaconą dużą liczbą danych ułożonych w taki sposób, aby były łatwo przystępne dla czytelnika. Tego naprawdę nie da się zrobić w jedno popołudnie.
Dobrze, że w dzisiejszych czasach powstają projekty, które nie dość, że są rentowne, to potrafią również znaleźć odbiorców. Zagospodarowywanie takich nisz jest potrzebne i pokazuje, że błyskawiczny przekaz informacji wywołany rozwojem internetu, wcale nie wieszczy prasie śmierci. Wręcz przeciwnie. Daje możliwość stworzenia nowego segmentu, którego celem nie będzie szukanie odpowiedzi na pytanie “co”, a ponownie “dlaczego”.